Feliks Konarski - twórczość
Czy widzisz te gruzy na szczycie?
Tam wróg twój się kryje jak szczur!
Musicie, musicie, musicie!
Za kark wziąć i strącić go z chmur!
I poszli szaleni, zażarci,
I poszli zabijać i mścić,
I poszli jak zawsze uparci,
Jak zawsze za honor się bić.
Refren: Czerwone maki na Monte Cassino
Zamiast rosy piły polską krew…
Po tych makach szedł żołnierz i ginął,
Lecz od śmierci silniejszy był gniew!
Przejdą lata i wieki przeminą,
Pozostaną ślady dawnych dni!..
I tylko maki na Monte Cassino
Czerwieńsze będą, bo z polskiej wzrosną krwi.
Runęli przez ogień, straceńcy!
Niejeden z nich dostał i padł…
Jak ci z Samosierry szaleńcy,
Jak ci spod Rokitny, sprzed lat.
Runęli impetem szalonym
I doszli. I udał się szturm.
I sztandar swój biało-czerwony
Zatknęli na gruzach wśród chmur.
Czy widzisz ten rząd białych krzyży?
To Polak z honorem brał ślub.
Idź naprzód – im dalej, im wyżej,
Tym więcej ich znajdziesz u stóp.
Ta ziemia do Polski należy,
Choć Polska daleko jest stąd,
Bo wolność krzyżami się mierzy –
Historia ten jeden ma błąd.
Zwrotka dopisana w 25 rocznicę bitwy (1969)
Ćwierć wieku, koledzy, za nami,
Bitewny ulotnił się pył.
I klasztor białymi murami
na nowo do nieba się wzbił.
Lecz pamięć tych nocy upiornych
I krwi co przelała się tu,
Odzywa się w dzwonach klasztornych
Grających poległym do snu.
Znajdziesz je w każdym zakątku,
Jest wśród najdalszych ugorów,
Bo od samego początku,
Stoi na straży honoru!
Stokroć gorętsze od słońca,
Wzór bezprzykładnej miłości,
Zdecydowane do końca,
Walczyć w obronie wolności!
Polskie serce w angielskim mundurze
To najprostsze, najszczersze, bez wad,
Drga najsilniej i wierzy najdłużej,
Promieniując przykładem na świat!
Umie znieść nawałnice i burze,
Jego przykład miliony jest wart.
Polskie serce w angielskim mundurze,
To odwaga, to męstwo, to hart!
Ludzie kochani, czy wiecie,
Jacy jesteśmy bogaci,
Że mamy pierwsi na świecie
Serce, co wiary nie traci.
Skończy się burza dziejowa,
Krwawe zagoją się blizny.
Serce zrzuciwszy okowy,
Wróci do swojej ojczyzny!
Polskie serce i w polskim mundurze,
To najprostsze, najszczersze, bez wad,
Co czekało na wolność najdłużej,
Promieniując przykładem na świat.
Zniosło wszystkie niedole i burze
I skrwawiło się w bitwach nie raz!
Polskie serce i w polskim mundurze,
Pozostanie i z nami i w was!
Z twarzami szarymi jak popiół…
Z oczyma zapatrzonymi w przyszłość…
Każdy z nich bólem się opił…
Każdy cierpieniem nakarmił
Szli do Armii…
W zawszonych łachmanach…
Z nogami owiniętymi w szmaty…
Pod niejednym ugięły się kolana…
Niejednemu zdrętwiały gnaty…
I zęby szczękały z mrozu…
Szli…
Z odległych kołchozów…
I zatłoczonych ponurych miast…
Nie widząc słońca ani gwiazd…
Nie słysząc wichru złośliwego wycia,
Zmęczeni, głodni, bez życia,
Ale uparci – ale wierzący.
W prawość tej,
Której na imię POLSKA- szli do wojska.
W Warszawie na placu Marszałka
Stał Grób Nieznanego Żołnierza
I Żołnierz Nieznany w tym grobie
Przez z górą 20 lat leżał…
A jego kolega – na warcie-
Z poważnym, skupionym obliczem
Pilnował – by sen miał spokojny,
Dokoła paliły się znicze
I wieńce z róż biało- czerwonych
Z wstęgami leżały na grobie…
Na jednym był napis:
” Śpij bracie
I Polska niech przyśni się Tobie!”…
I zjeżdżały z krańców świata
Różnych gości tłumy całe
By na grobie ” Nieznanego”
Składać wieńce przewspaniałe…
Korowody dyplomatów,
Milion dziwnych delegacji:
Komuniści i naziści
I wyznawcy demokracji…
Rozmaici wielcy ludzie
Zgodnej pani Europy:
Chamberlainy i Dollfusy,
Von Papeny, Ribbentropy.
Raz widziano nawet ponoć,
Jak zajechał limuzyną
I na grobie z wielką pompą
Złożył wieńce sam Litwinow….
Z czasem więdły piękne kwiaty,
Schły na płycie marmurowej,
A na starych i zeschniętych
Rosły świeże, rosły nowe.
Coraz więcej, coraz więcej,
Az zakryły grób Żołnierza,
Który z górą lat 20
W samym sercu Polski leżał…
Aż pewnej pogodnej jesieni
Do grobu doleciał płacz ludzi….
Huk armat sen przerwał spokojny,
świst bomb Nieznanego obudził….
On zrazu pomyślał, ze słyszy
odgłosy piorunów i gromów…
A ziemia się trzęsła tymczasem
Pod zwałem walących się domów….
A potem – tuz obok- znienacka
Padł pocisk….. i nie był zbłąkany-
I płytę z marmuru roztrzaskał,
pod która był Żołnierz Nieznany…
“Znów wojna więc mogę się przydać”
Pomyślał i wyszedł spod płyty,
Spod kwiatów zeschniętych i zwiędłych,
I spojrzał- i stanął jak wryty!
Bo nagle nie poznał Warszawy!
Gdzie w ciszy przez tyle lat leżał…
I łza- ciężka łza popłynęła
Po twarzy młodego Żołnierza…. (…)
Spoglądał na butnie idących
Przez miasto niemieckich żołdaków.
Jednego z nich poznał niechcący
I nagle przypomniał go sobie,
Rok temu wraz z Ribbentropem
Z róż wieniec na jego kładł grobie….! (…)
Chodzi Żołnierz Nieznany i do walki zachęca,
Chodzi Żołnierz Nieznany- nawołuje do boju!
Usłyszała Warszawa!…
Znów chce walczyć- znów wierzy!
Rośnie, rośnie z dna na dzień huf podziemnych rycerzy! (…)
Ancona 1944
Tej nocy zgładzono wolność
W katyńskim lesie…
Zdradzieckim strzałem w czaszkę
Pokwitowano Wrzesień…
Związano do tyłu ręce,
By w obecności kata,
Nie mogły się wznieść błagalnie
Do Boga i do świata.
Zakneblowano usta!
By w tej katyńskiej nocy
Nie mogły wołać o litość
Ni wezwać znikąd pomocy.
W podartym jenieckim płaszczu
Martwą do rowu zepchnięto
I zasypano ziemią
Krwią na wskroś przesiąkniętą.
By zmartwychwstać nie mogła,
Ni znaku dać o sobie
I na zawsze została
W leśnym katyńskim grobie.
Pod śmiertelnym całunem
Zwiędłych katyńskich liści,
By nikt się nie doszukał,
By nikt się nie domyślił.
Tej samotnej mogiły
Tych prochów i tych kości,
Świadectwa największej hańby
I największej podłości.
Tej nocy zgładzono prawdę
W katyńskim lesie,
Bo nawet wiatr, choć był świadkiem,
Po świecie jej nie rozniesie…
Bo tylko księżyc-niemowa,
Płynąc nad smutną mogiłą,
Mógłby zaświadczyć poświatą,
Jak to naprawdę było…
Bo tylko świt, który wstawał
Na kształt różowej pochodni,
Mógłby wyjawić światu
Sekret ponurej zbrodni…
Bo tylko drzewa nad grobem
Stojące niby gromnice
Mogłyby liści szelestem
wyszumieć tę tajemnicę.
Bo tylko ta ziemia milcząca,
Kryjąca jenieckie ciała,
Wyznać okrutną prawdę
Mogłaby, gdyby umiała…
Tej nocy sprawiedliwość
Zgładzono w katyńskim lesie…
Bo która to już wiosna?
Która zima i jesień?
Minęły od tego czasu,
Od owych chwil straszliwych?
A sprawiedliwość milczy,
Nie ma jej widać wśród żywych.
Widać we wspólnym grobie
Legła przeszyta kulami…
Jak inni – z kneblem na ustach,
Z zawiązanymi oczami.
Bo jeśli jej nie zabrała,
Nie skryła katyńska gleba,
Gdy żywa – czemu nie woła,
Nie krzyczy o pomstę do nieba?
Czemu – jeżeli istnieje,
Nie wstrząśnie sumieniem świata?
Czemu nie tropi, nie ściga,
Nie sądzi, nie karze kata?
Zgładzono sprawiedliwość,
Prawdę i wolność zgładzono
Zdradziecko w smoleńskim lesie
Pod obcej nocy osłoną…
Dziś jeno ptaki smutku
W lesie zawodzą żałośnie,
Jak gdyby pamiętały
O tej katyńskiej wiośnie.
Jak gdyby wypatrywały
Wśród leśnego poszycia
Śladów jenieckiej śmierci,
Oznak byłego życia.
Czy spod dębowych liści
Albo sosnowych igiełek
Nie błyśnie szlif oficerski
Lub zardzewiały orzełek.
Strzęp zielonego munduru,
Kartka z notesu wydarta
Albo baretka spłowiała,
Pleśnią katyńską przeżarta.
I tylko pamięć została
Po tej katyńskiej nocy…
Pamięć nie dała się zgładzić,
Nie chciała ulec przemocy.
I woła o sprawiedliwość,
I prawdę po świecie niesie…
Prawdę o jeńców tysiącach
Zgładzonych w katyńskim lesie.
Od lat jakże długich i trudnych
Wciąż ta sama na sercu troska:
Że tam gdzieś- zostały trzy ziemie:
Wileńska, Wołyńska i Lwowska
Jak w nowych księgach Pielgrzymstwa,
Genezie naszego tułactwa:
Trzy ziemie. Trzy ofiary
Największego na świecie łajdactwa.
Wymazali, skreślili z mapy,
Oddzielili drutow zasiekiem.
Nie mieli kruszyny litości
Nad ziemią i nad człowiekiem.
Człowieka wygnali z ziemi –
Ziemię człowiekowi wydarli.
Zostali w ziemi ci tylko,
Którzy kiedyś wolnymi umarli.
Kara ludzka ich nie dosięgła,
Nie zlękli się przeto i boskiej
I plądrują – i chodzą po ziemi
Wileńskiej, Wołyńskiej i Lwowskiej.
Wykarczować by chcieli korzenie,
Przeorali by ziemię do spodu,
Żeby nic tu nie mogło przypomnieć,
Jej przeszłości i tego Narodu,
Który w ziemię tę wrósł od prawieków.
Który żył od dziadów – pradziadów….
Żeby nikt nie odnalazł tu więcej
Raz na zawsze zatartych śladów!
Przesiedlili, przegnali, wywieźli,
Oddzielili duszę od ciała.
Zapomnieli tylko o jednym….
Przeoczyli, że ziemia została.
Ziemia, której ni wygnać, ni wywieźć.
Z której nadal z nadejściem wiosny
Zielonoscią w niebo tryskają
Buki, klony, topole i sosny!
I już gaj się rozszumiał, rozgadał
Po dawnemu – wileńską brzozą….
Łatwo było wywieźć człowieka–
Ale brzóz – wszystkich brzóz nie wywiozą!
A tu las się po lwowsku rozśpiewał
Po człowieku została scheda….
Łatwo było wysiedlić człowieka-
Ale lasu wysiedlić się nie da!
A tu chabry wśród zbóż modrookie
Ubarwiły tę ziemię żałosną
Łatwo było wyplenić człowieka,
Ale chabry na nowo wyrosną!
Ani słońca nikt przegnać nie zdoła,
Ani wiatru nikt nie wyrzuci-
Bo i słońce na nowo zaświeci,
Bo i wiatr na nowo powróci!
Miasto da się przemienić – przestawić
Można z każdą rozprawić się wioską,
Ale ziemia wciąż ziemią zostanie
Tą Wileńską, Wołyńską i Lwowską!
I zostaną w tej ziemi mogiły,
I te prochy zostaną i kości –
Jako symbol dawnego dziedzictwa,
Jako prawo odwiecznej własności!
I gdy człowiek po latach tułaczki
Wróci tu z własnym synem lub wnukiem
I usiądzie znużony wędróką
Pod modrzewiem, topolą czy bukiem
Na tej ziemi żyjącej i żywej –
Wtedy nagle usłyszy z daleka
Jak doń las po wołyńsku zagada….
Jak po lwowsku zaszumi mu rzeka…
Jak mu wiatr po wileńsku zaśpiewa
O przeszłości tej ziemi upartej,
Która burze najgorsze przetrwała….
O tej Polsce na części rozdartej.
Z mapy świata zmazanej – a przecież
Znowu całej. I wtedy zrozumie,
Że to ziemia go wita najmilsza
I usłyszy w galęzi poszumie,
Jak raduje się jego powrotem,
Czekająca na niego – ojcowska
Jego ziemia, za którą tak tęsknił!
Ta Wileńska, Wołyńska i Lwowska!
Spotkałem polskie dziecko. W New Yorku. Przypadkiem. W parku.
Podeszło, żeby godzinę sprawdzić na moim zegarku.
Lat miało sześć. Może osiem. I oczy, jak dwa bławatki.
Chłopiec z lnianymi włosami. W obejściu miły i gładki.
Ślicznie uśmiechnął się do mnie, z fantazją stuknął obcasem:
„My name is Peter” – powiedział i dodał, jakby nawiasem:
„I’m Polish”. Specjalnie wybił, podkreślił ostatnie słowo.
Polak?… Więc mówmy po polsku. Milcząco zaprzeczył głową.
A potem spuścił oczy, wykręcił się na pięcie
i odszedł. Raz jeszcze za mną obejrzał się na zakręcie
I zniknął. A mnie na sercu zrobiło się jakoś smutno…
Tak jakoś przykro i dziwnie… Poczułem żałość okrutną.
Widocznie człowiek do szpiku przesiąkł tą polską naturą
I głupi polski sentyment wciąż gdzieś tam nosi pod skórą…
Coś, co uciska na serce. Coś przez co łzawią się oczy…
A chłopiec taki był miły i wprost, jak rzadko uroczy.
„I’m Polish” mu się wyrwało. Ot losu złośliwość taka,
że akurat na mnie trafił, na upartego Polaka,
któremu żal się zrobiło jasnowłosego chłopczyka
Przez to, że nikt go nie chciał nauczyć tego języka.
Jakim od lat dziesiątek ojcowie jego mówili
W jego dalekim kraju. I nagle, w tej samej chwili
Przyszło mi na myśl dzieciństwo, moje chłopięce lata,
Ta moja młodość cudowna, beztroska, bujna, skrzydlata,
I tkliwie matki spojrzenie, gdym po skończonej wieczerzy
Powtarzał za nią półgłosem słowa wieczornych pacierzy…
Dziękuję Ci, moja matko, żeś mnie nauczyła tej mowy,
Która rosą się perli na wrzosowiskach o świcie…
Która wierzbami szumi, pachnie lasem sosnowym
I stokroć jest piękniejsza, niż moje tułacze życie.
Która słowiczym trelem dźwięczy w majowe noce
Albo śpiewem skowronka ulatuje do nieba…
Która słońcem rozbłyska i gwiazdami migoce
I ma w sobie smak miodu i razowego chleba…
Która dźwięczy w klawiszach Chopinowskim mazurkiem
I hejnałem mariackim dni minione przyzywa,
A za młynem, za groblą, za zielonym pagórkiem
Pastuszkową fujarką smętne piosnki wygrywa…
Która mową Kościuszki była i Mickiewicza,
Z niej Dąbrowski się zrodził i Pułaski jenerał,
Co choć obce granice polską szablą wytyczał,
Lecz tą mową oddychał – dla tej mowy umierał.
A dziś ja, tak jak tamci – zakochany w tej mowie
Poprzez losu koleje świat przemierzam z nią razem
I gdybym nieraz bezradny stawał w drogi połowie
Ona mi przewodnikiem była i drogowskazem…
Wszędzie, wszędzie ją słyszę i odczuwam, i widzę,
Od dzieciństwa nade mną rozbłyskuje, jak tęcza.
A, że znam ją i kocham – a że jej się nie wstydzę,
Żeś mnie jej nauczyła – Tobie, matko, zawdzięczam.
Wrócił chłopiec i przerwał dziwny tok moich myśli.
Usiadł przy mnie na ławce. Wiatr nad głową nam szumiał.
Opowiadać zacząłem o Warszawie… o Wiśle…
A on słuchał z przejęciem, choć niewiele rozumiał.
I przesiedział tak ze mną długo. Pewnie do zmroku.
Wstałem z ławki i rzekłem: „Czas nam iść, panie Piotrze…”
A on dojrzał widocznie głupią łzę w moim oku:
„Don’t cry…” – szepnął, i dodał: „I am Polak…” – i odszedł.
Chleb kulikowski trochę mniejszy
z chlebów na świecie najpyszniejszy.
Skórkę miał cienką i trzeszczącą,
ciemnobrązową – jakby lśniącą.
A pod tą cienką warstwą skórki
właśnie dziurka koło dziurki,
bo to specjalne ciasto było,
że właśnie dziurki te robiło.
A z ciastem kminek był zmieszany,
a wszystko takie dobre, rany!
że się opisać nie da tego chleba,
bo jak opiszesz na przykład: smak nieba?
Mama wpierw krzyża znak zrobiła,
nim go na pajdy pokroiła.
Brałem go zawsze też do szkoły.
Czasem był z smalcem, czasem “goły”.
Osładzał mi studencką dolę,
czekając na mnie sam na stole
nieraz do nocy, inna sprawa:
czekała jeszcze w rurze kawa.
Mijały lata długie, chlebie,
już zarabiałem sam na siebie
i losy były już łaskawsze,
ja cię jednego czciłem zawsze.
Jak świętość cię do rąk mych brałem
i jak upadłeś, całowałem…
Pamięć o tobie będzie we mnie żyła
zawsze i wszędzie – choć nas rozdzieliła
ręka przeznaczeń na wszystko nieczuła!
Ciebie już nie ma – a ja? wciąż się tułam.
Nieraz gdy wieczór gwiazdy zamigocą,
modlę się cicho o co? o co? o co?
Gdy “chleba naszego” przed tron płynie Boski,
On wie, o co się modlę, On wie, że o chleb lwowski.
Można w kraju żyć swobodnie,
Gdy się dobrze język zna.
Ale czasem jest wygodniej,
Gdy się zna języki dwa.
Ja do Ciebie po angielsku,
Ty po polsku do mnie mów!
Może nam się kiedyś przydać
Tych niewinnych parę słów:
Dzień dobry! Good morning!
Dobranoc! Good night!
Jak się masz? How are you?
W porządku! All right!
Bądź wesół! Be happy!
Ja robię! I do!
To miło! It’s lovely!
Dziękuje! Thank you!
Ty rozumiesz, ja rozumiem,
Wiem dokładnie czego chcesz,
Parę słów angielskich umiesz
I ja parę polskich też.
Już się łatwiej dogadamy,
Już ten mur milczenia znikł!
Już trudności tych nie mamy,
By się porozumieć w mig:
Ja kocham! I love you!
Twe oczy! Your eyes!
Na zawsze! Forever!
To pięknie! That’s nice!
Ty jesteś! You are!
Mym słońcem! My sunshine!
Mą gwiazdą! My star!
Jak przyjemnie
I jak miło
Taki zapas słówek mieć.
Nie na darmo się mówiło:
Chcieć to móc, a móc to chcieć!
Doczekamy tego dnia,
Że będziemy mogli wszędzie
Porozumieć się raz dwa:
Jak cicho! How quiet!
Dokoła! Around!
Wiatr wieje! The wind blows!
Bezgłośnie! No sound!
Lśni księżyc! The moon shines!
Na dworze! Outside!
Pocałuj mnie! Kiss me!
Dobranoc! Good night!
Spotkaly się dwa wróbelki,
Jeden mały – drugi wielki.
Nie za wielki – większy trochę.
Oba szare, oba płoche,
Oba były po śniadanku –
Siadły zatem na krużganku,
Bo wróbelek, gdy nie dziobie,
Lubi poplotkować sobie.
Ale z plotek nic nie wyszło,
Bo, gdy do ćwierkania przyszło,
Wówczas ten wróbelek mniejszy
Jako że był nietutejszy
Po angielsku nie rozumiał,
Bo po polsku ćwierkać umiał.
A ten większy też niemowa,
Bo po polsku ani słowa.
Więc skończylo się ćwierkanie,
które obaj mieli w planie.
Większy ćwierknął od niechcenia:
„Good bye” – mniejszy: „ Do widzenia”.
I w dwie strony odleciały,
I ten większy i ten mały.
Prosty morał stąd wynika
Dla Polaka i Anglika:
Że dobrze umieć jest czasami
Ćwierkać dwoma językami.
Warszawo! Wymawiam imię Twoje święte,
Tęsknotą serce drga
I w oczach błyszczą łzy …
I widzę piękno Twe
Mgłą wspmnień przesłonięte,
I czuję znów jak pachną
Łazienkowskie bzy …
Warszawo! Przychodzisz często do mnie
I płoszysz z powiek sen
I każesz tęsknić mi
I w myślach żyjesz wciąż –
I trudno mi zapomnieć,
Że byłaś kiedyś treścią
Mych najszczęśliwszych dni!
Krwawe łuny znów po nocach płoną,
Ziemia drży pod gradem bomb…
Spójrz na te gruzy … spójrz i nie mów nic.
Tutaj kiedyś był twój dom …
Przez sześćdziesiąt nocy złych,
Nie żałując krwi
Będziesz bronił zgliszczy tych!
Aż nadejdzie dzień
Gdy zrozumie świat
Za coś walczył, za coś padł.
Warszawo! Wymawiam Twoje imię święte
I w oczach błyszczą łzy,
I sercem targa ból …
I widzę mury Twe
Krwią żywą przesiąknięte –
A w murach tych karabin,
W którym nie ma kul.
Warszawo! Twe wielkie serce w gruzach leży
A jednak bije wciąż
I wciąż ze śmierci drwi!
I każdy Polak wie
I każdy Polak wierzy,
Że TA, CO NIE ZGINĘŁA
Wyrośnie z Twojej krwi.